Na rp.pl możemy przeczytać o godnym pochwały sprzeciwie Irlandczyków wobec kolejnych danin nakładanych przez rząd. Otóż około połowa Irlandczyków nie zapłaciła nowego podatku od nieruchomości. Obywatele Zielonej Wyspy wyrażają w ten sposób swój sprzeciw wobec działań rządu, próbującego się wywiązać ze zobowiązań związanych z "przyjęciem" pakietu ratunkowego w wysokości 85 mld €.
źródło: link
Pojawia się pytanie: czy rząd wsadzi wspomnianą połowę do "pudła"? Co zrobi z obywatelami, których realnie nie stać na płacenie kolejnych danin? Co zrobią politycy irlandzkiego rządu, który uchodzi za demokratyczny? A w demokracji ponoć rządzi lud... i właśnie teraz jego połowa nie mówi, lecz krzyczy: "nie wyrażamy zgody na kolejny podatek!".
Sytuacja Irlandczyków jest kolejnym potwierdzeniem tego, że kryzys zaczyna zataczać coraz szerszy krąg i w pełni słusznie nosi miano globalnego. Ale to co trąci największym absurdem to myślenie polityków, którzy raz, że są odpowiedzialni za kryzys, a dwa, że przerzucają jego konsekwencje na obywateli. Oczywiście istnieją głosy, wedle których to bankierzy i finansjera spowodowali kryzys. Nie wolno jednak zapomnieć, że ciałem ustawodawczym są politycy i to oni zatwierdzają przepisy prawne, na mocy których bank centralny drukuje "pieniądze" i pożycza je bankom komercyjnym, a te puszczają "makulaturę" w obieg.
Dostępność kredytów na Zielonej Wyspie zaowocowała w Dublinie boom'em na rynku nieruchomości, który swoim rozmachem zdecydowanie wyprzedził Warszawę. Potwierdzić to mogą rzesze Polaków, którzy licznie i z różnych powodów udali się do Irlandii po naszym wejściu do UE. Boom ten był tak wielki jak gorzkie są teraz jego konsekwencje. Oczywiście w czasie hossy dubliński Temple Bar tętnił życiem jak nigdy wcześniej, pracujących permanentnie na 2 zmiany Chińczyków było więcej niż Polaków (a było nas naprawdę dużo), etatów nie brakowało w żadnej branży, zaś w TV mówiono, że w ojczyźnie Joyce'a dokonał się cud gospodarczy. Nic tylko wstępować do Unii i przyjmować €. Ale historia potoczyła się nieco inaczej...
Pisaliśmy już o tym wcześniej, w większości przypadków zadłużony kraj wychodzi na prostą nie poprzez podnoszenie podatków, ale przede wszystkim poprzez cięcie wydatków, z akcentem na rządowe. I nie trzeba mieć profesury z ekonomii, lecz odrobinę zdrowego rozsądku, żeby zrozumieć, że dług powiększa się wtedy kiedy więcej się wydaje niż generuje. Zapewne większość polityków nigdy nie miała przyjemności grać w Cashflow, więc obce musi być im pojęcie złego długu. A długów nie spłaca się przez zaciąganie kolejnych, lecz przez cięcie kosztów i generowanie zysków. A zysk to przede wszystkim produkcja towarów, ich późniejsza dystrybucja oraz świadczenie usług związanych z tymi towarami (przy zachowaniu ludzkiej polityki fiskalnej). W innym przypadku nie ma mowy o rozwoju gospodarczym*. Koniec. Kropka.
Kiedy tego nie ma to dług się powiększa. No, ale czy może on rosnąć w nieskończoność?
Teoretycznie tak. W praktyce jednak prowadzi to do hiperinflacji. A kiedy już tak się dzieje to poza ropą, tytoniem i kawą, tylko złoto i srebro może być lepszą walutą.
A na zakończenie wpisu drogi czytelniku, twój indywidualny dług: 22.166 zł i wciąż rośnie...
* Wnikliwym proponujemy zbadać genezę słowa "gospodarka".