Dziś refleksji na temat banałów ciąg dalszy. Zaczynamy od drobnej obserwacji. Otóż żyjąc w systemie, w którym baza monetarna permanentnie (a w niektórych okresach nawet błyskawicznie*) rośnie, stoimy pod ścianą i nie mając wyboru musimy uczestniczyć w jednym wielkim wyścigu szczurów. Im więcej "pieniędzy" w obiegu, tym wszystko droższe, a więc i my musimy mieć więcej. Kto nie goni ten pada, bo pieniądze posiadać trzeba, a nawet posiadać ich trzeba coraz więcej. W przeciwnym razie głód, bieda, zgrzytanie zębów, a nawet wizyta komornika lub windykatora.
Nie dziwi więc, że wolny rynek zaczął przypominać dżunglę, w której każdy chce oferować jak najwięcej produktów i usług, z tej banalnej przyczyny, aby po prostu generować kolejne zyski. Pieniądz, który stoi w miejscu traci na wartości. Można więc albo zarabiać albo tracić. Inna opcja nie istnieje. Kto nie wierzy niech wrzuci pieniądze na lokatę i nic nie robi, a po roku porówna zyski z inflacją.
Idąc tym tropem nie da się nie zauważyć, że dochodzi do sytuacji, w których np. firma pierwotnie świadcząca usługi telekomunikacyjne zaczyna oferować ubezpieczenia na życie, instytucje zajmujące się poniekąd monitoringiem długów sprzedają informację na temat dłużników**, a w poczciwych placówkach pocztowych można zrobić dokładnie to samo co w banku*** i do tego kupić "Życie na gorąco", a gdzie nie gdzie nawet proszek do prania.
Nie dziwi więc, że wolny rynek zaczął przypominać dżunglę, w której każdy chce oferować jak najwięcej produktów i usług, z tej banalnej przyczyny, aby po prostu generować kolejne zyski. Pieniądz, który stoi w miejscu traci na wartości. Można więc albo zarabiać albo tracić. Inna opcja nie istnieje. Kto nie wierzy niech wrzuci pieniądze na lokatę i nic nie robi, a po roku porówna zyski z inflacją.
Idąc tym tropem nie da się nie zauważyć, że dochodzi do sytuacji, w których np. firma pierwotnie świadcząca usługi telekomunikacyjne zaczyna oferować ubezpieczenia na życie, instytucje zajmujące się poniekąd monitoringiem długów sprzedają informację na temat dłużników**, a w poczciwych placówkach pocztowych można zrobić dokładnie to samo co w banku*** i do tego kupić "Życie na gorąco", a gdzie nie gdzie nawet proszek do prania.
źródło: link
Niestety system, który aprobuje inflację, luźną politykę kredytową oraz "prężne" budowanie aparatu administracyjnego, zgodnie z historią, prowadzi ostatecznie do tego, że pewnym momencie dochodzi do anomalii jakimi są krótkotrwałe, lecz intensywne hossy, a zaraz po nich bolesne pękanie baniek. Konsekwencje tego są daleko idące, ale jedną z rzeczy, które zasługują na szczególną uwagę jest fakt, że KTOŚ ZAWSZE NA TYM TRACI. Banał, nieprawdaż? Ale bardzo zapomniany...
Reklamy platform dla traderów giełdowych krzyczą: "Zarobiłem 300€ w 2 godziny". Doradcy inwestycyjni z pełnym przekonaniem polecają nabywanie jednostek uczestnictwa określonego funduszu inwestycyjnego, gdyż do tej pory zarobek był taaaaaaaki. W dwóch słowach: można zarobić.
Oczywiście, że można zarobić... MOŻNA, ale ile można stracić? Te pytanie już rzadko pada z ust inwestorów. I wcale nie dziwi, gdyż gdy do głosu dochodzi emocja (np. chciwość) rzadko kto robi plan B. Bo i po co? Przecież doradca finansowy mówi, że zarobek będzie mur beton. Mówi.
Reasumując: współczesny rynek to jedna wielka spekulacja. Jeśli ktoś zarabia to ktoś musi stracić. Gdyby miało być inaczej wykresy zmierzałyby nieustannie "na północny wschód". Tymczasem są to sinusoidy. Chciał nie chciał nie zawsze trzeba grać na giełdzie, aby być wciągniętym w jeden wielki system spekulacji. Warto dodać, że owoców spekulacji i błędów systemu posmakowały (i wciąż smakować będą) osoby, które nabyły nieruchomości w szczycie hossy. A co gorsza na kredyt. Ale co tam, przecież doradcy inwestycyjni dawali taaaaaki super kredyt, a mieszkania miały taaaaak rosnąć w górę****.
Przykładów jest więcej. Choćby najbardziej prozaiczny i dotyczący naszej ukochanej inflacji: kto zyskuje? Dłużnik i posiadacz srebra i/lub złota. Kto traci? Posiadacze gotówki lub cyferek na koncie (por. poprzedni wpis). Aha! I posiadacze lokat też.
Kolejny przykład? Proszę bardzo: fundusze inwestycyjne, które jeszcze kilka lat temu biły rekordy popularności. Były nawet takie, które dawały ponad 300% zwrotu w skali roku! Opłacało się więc brać kredyt i inwestować (i wielu tak robiło). Kto zyskał? Ten kto wiedział, a więc kupił tanio, sprzedał drogo. Kto stracił? Ten kto skusił się wynikami funduszu i uwierzył, że hossa będzie trwać jeszcze długo, ale był ostatnim kupującym przed spadkiem wartości jednostek uczestnictwa.
KAŻDY KIJ MA DWA KOŃCE. GRUNT TO NIE BYĆ OSTATNIM KUPUJĄCYM PRZED SPADKIEM CEN.
Brzmi wręcz trywialnie, ale czy to rzeczywiście takie proste? Cóż... o pułapkach, które najlepiej opisuje psychologia tłumu pisaliśmy i z pewnością jeszcze pisać będziemy. Warto jednak spojrzeć na sytuację z jeszcze jednej strony: otóż w sytuacji krachu i paniki rzesze inwestorów masowo wyprzedają aktywa, jest to absolutnie nieracjonalne. Tłumem kieruje bowiem emocja. Z punktu widzenia jednostki, zachowanie takie nosi jednak jak najbardziej znamiona racjonalnego myślenia. Kiedy wszyscy sprzedają to robi się chaos i większość traci, kiedy jednak spojrzymy na sytuację z punktu widzenia pojedynczego inwestora jest to jak najbardziej zrozumiałe. Chce on bowiem zminimalizować straty. Przypomina to sytuację kiedy kibic na meczu wstaje, aby lepiej widzieć boisko. Całkowicie zrozumiała rzecz. Osoba siedząca za nim, chcąc mieć równie dobry widok, musi także wstać. Dochodzi w końcu do absurdalnej sytuacji kiedy wszyscy muszą wstać, żeby obejrzeć ten sam mecz, choć gdyby wszyscy usiedli sytuacja wróciłaby do normy. To samo się dzieje, kiedy wszyscy muszą się z danego meczu awaryjnie ewakuować. Pojedynczy kibic chce uciec zagrożeniu jak najszybciej. Proste. Racjonalne jak najbardziej. Ale kiedy do wyjścia rzuca się tłum tracą na tym wszyscy.
Tak więc punkt widzenia i punkt siedzenia. Jedno to wiedzieć, a drugie robić.
Banał banałem, ale w czasie zawirowań polityczno ekonomicznych warto go mieć na uwadze i zastanowić się po której stronie barykady się znajdujemy.
Oczywiście, że można zarobić... MOŻNA, ale ile można stracić? Te pytanie już rzadko pada z ust inwestorów. I wcale nie dziwi, gdyż gdy do głosu dochodzi emocja (np. chciwość) rzadko kto robi plan B. Bo i po co? Przecież doradca finansowy mówi, że zarobek będzie mur beton. Mówi.
Reasumując: współczesny rynek to jedna wielka spekulacja. Jeśli ktoś zarabia to ktoś musi stracić. Gdyby miało być inaczej wykresy zmierzałyby nieustannie "na północny wschód". Tymczasem są to sinusoidy. Chciał nie chciał nie zawsze trzeba grać na giełdzie, aby być wciągniętym w jeden wielki system spekulacji. Warto dodać, że owoców spekulacji i błędów systemu posmakowały (i wciąż smakować będą) osoby, które nabyły nieruchomości w szczycie hossy. A co gorsza na kredyt. Ale co tam, przecież doradcy inwestycyjni dawali taaaaaki super kredyt, a mieszkania miały taaaaak rosnąć w górę****.
Przykładów jest więcej. Choćby najbardziej prozaiczny i dotyczący naszej ukochanej inflacji: kto zyskuje? Dłużnik i posiadacz srebra i/lub złota. Kto traci? Posiadacze gotówki lub cyferek na koncie (por. poprzedni wpis). Aha! I posiadacze lokat też.
Kolejny przykład? Proszę bardzo: fundusze inwestycyjne, które jeszcze kilka lat temu biły rekordy popularności. Były nawet takie, które dawały ponad 300% zwrotu w skali roku! Opłacało się więc brać kredyt i inwestować (i wielu tak robiło). Kto zyskał? Ten kto wiedział, a więc kupił tanio, sprzedał drogo. Kto stracił? Ten kto skusił się wynikami funduszu i uwierzył, że hossa będzie trwać jeszcze długo, ale był ostatnim kupującym przed spadkiem wartości jednostek uczestnictwa.
KAŻDY KIJ MA DWA KOŃCE. GRUNT TO NIE BYĆ OSTATNIM KUPUJĄCYM PRZED SPADKIEM CEN.
Brzmi wręcz trywialnie, ale czy to rzeczywiście takie proste? Cóż... o pułapkach, które najlepiej opisuje psychologia tłumu pisaliśmy i z pewnością jeszcze pisać będziemy. Warto jednak spojrzeć na sytuację z jeszcze jednej strony: otóż w sytuacji krachu i paniki rzesze inwestorów masowo wyprzedają aktywa, jest to absolutnie nieracjonalne. Tłumem kieruje bowiem emocja. Z punktu widzenia jednostki, zachowanie takie nosi jednak jak najbardziej znamiona racjonalnego myślenia. Kiedy wszyscy sprzedają to robi się chaos i większość traci, kiedy jednak spojrzymy na sytuację z punktu widzenia pojedynczego inwestora jest to jak najbardziej zrozumiałe. Chce on bowiem zminimalizować straty. Przypomina to sytuację kiedy kibic na meczu wstaje, aby lepiej widzieć boisko. Całkowicie zrozumiała rzecz. Osoba siedząca za nim, chcąc mieć równie dobry widok, musi także wstać. Dochodzi w końcu do absurdalnej sytuacji kiedy wszyscy muszą wstać, żeby obejrzeć ten sam mecz, choć gdyby wszyscy usiedli sytuacja wróciłaby do normy. To samo się dzieje, kiedy wszyscy muszą się z danego meczu awaryjnie ewakuować. Pojedynczy kibic chce uciec zagrożeniu jak najszybciej. Proste. Racjonalne jak najbardziej. Ale kiedy do wyjścia rzuca się tłum tracą na tym wszyscy.
Tak więc punkt widzenia i punkt siedzenia. Jedno to wiedzieć, a drugie robić.
Banał banałem, ale w czasie zawirowań polityczno ekonomicznych warto go mieć na uwadze i zastanowić się po której stronie barykady się znajdujemy.
* Np. słynne już QE, QE2, których powtórek można się w nieodległej przyszłości spodziewać
** Kolejny absurd państwa polskiego. Gdyby nie było sprzedawania na termin i na "zły" kredyt nie byłoby tyle długów. Mniej nerwów, mniej stresu. Kreatywność jednak imponuje, gdyż pokazuje, że na długu też można zarobić.
*** Poczta Polska to nie tylko instytucja zajmująca się dostarczaniem przesyłek pocztowych. Zakres jej działalności obejmuje także zarządzanie funduszem emerytalnym (1/3 udziałów), usługi bankowe, ubezpieczeniowe, informatyczne, a nawet usługi leasingowe, działalność wydawniczą, marketingową i szkoleniową,
**** Gdyby trend wzrostowy miał się utrzymywać od 2007 roku to dziś normą byłaby cena metra kwadratowego mieszkania w stolicy za 15.000 - 20.000 zł, a może nawet więcej. Oczywiście mowa o mieszkaniu w średnim standardzie.
**** Gdyby trend wzrostowy miał się utrzymywać od 2007 roku to dziś normą byłaby cena metra kwadratowego mieszkania w stolicy za 15.000 - 20.000 zł, a może nawet więcej. Oczywiście mowa o mieszkaniu w średnim standardzie.