31 grudnia 2012

O fundamencie złota ze szczyptą refleksji nad 2012

Ostatni dzień roku skłania do refleksji i podsumowania nad wydarzeniami 2012.


źródło: link


Najbardziej pozytywnym wydarzeniem jest zapewne brak końca świata. Niszczące w swej sile uderzenie ciała obcego, zmiana pola magnetycznego naszej planety oraz masowa histeria podsycona tymi i podobnymi wizjami nie miała miejsca. Panikę przerażonego katastroficzną przepowiednią tłumu zdominowało szaleństwo konsumentów, wydających mające jeszcze jakąś wartość pieniądze. I na tym optymistyczne akcenty się kończą.

Generalnie rzecz biorąc większość problemów nie została rozwiązana, a już na pewno nie ten, który dotyczy zadłużenia państw. Nas interesuje jednak najbardziej złoto i srebro. Dziś o tym pierwszym.

Jak wyglądały wzrosty złota w 2011 i 2012?

Wielu twierdzi, że 2012 nie był udanym rokiem dla złota. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Początek stycznia 2011 to 1388,50$/oz. Koniec 2011 to już 1531$. Wzrost rzędu nieco ponad 10%. Początek 2012 to 1598$, końcówka (28.12.2012) to 1678,50$. Daje to więc "śmieszne" 5% w mijającym roku.

W drugiej połowie 2011 roku miało jednak miejsce ustanowienie nowego rekordu notowań cen złota, które 05.09.2011 osiągnęło pułap 1895$. Do tego momentu inwestycja w złoto poczyniona na początku roku pozwalała na zysk ok. 37%. Całkiem nieźle. I tu zaczyna się nasza refleksja. Postrzeganie rynku nic a nic nie się zmienia na przestrzeni dziesiątek czy nawet setek lat. To co jest najbardziej spektakularne najbardziej rzuca się w oczy i przez pryzmat takich wydarzeń ocenia się rozwój przyszłych wydarzeń. Fajerwerki na wykresach rozpaliły nadzieje żądnych błyskawicznego zysku inwestorów, którzy mogli poczuć rozczarowanie obserwując spadek notowań od tego czasu.

O czym warto pamiętać?

Przede wszystkim o fundamencie, a więc zależności pomiędzy podażą pieniądza a cenami metali szlachetnych. Póki drukuje się pieniądze, póty ceny metali szlachetnych oraz innych towarów rosnąć MUSZĄ. No chyba, że wprowadza się kontrolę cenową. Tyle, że wypadkową takich działań jest powstanie czarnego rynku. Na jedno wychodzi.

Ale szary Kowalski o wielu rzeczach jednak nie słyszy i wielu rzeczy nie widzi. Karmi się medialną papką i krzyczy, że trzeba kupować mieszkania, wtedy kiedy są one najdroższe, a złoto sprzedawać, kiedy akurat jest tanie.

Dokąd zmierzamy?

W chwili bieżącej prowadzona jest globalna wojna walutowa. Polega ona celowym obniżaniu wartości walut. Robią to prawie wszyscy, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. 

Znajdujemy się w ogniu recesji. Każde Państwo w pierwszym rzędzie dąży do uchronienia samego siebie. Z racji tego, że większość krajów tonie w długach najwięcej uwagi zaczyna pochłaniać wzrost PKB, dzięki któremu zadłużenie zmaleje, bezrobocie przestanie rosnąć, a ruch w każdym interesie będzie wyglądać jak warszawska Arkadia w sezonie obniżek. Rozwiązań jest kilka...

Można zwiększyć konsumpcję. Pomimo, że politycy kochają stosować ten argument, to jednak w krajach, które doświadczają recesji nie jest to dobre rozwiązanie, o ile w ogóle jest możliwe. Dlaczego? Dlatego, że kiedy gospodarka zwalnia ludzie tracą pracę. Mniej pieniędzy trafia do ich portfeli. Konsumpcja na kredyt jest wówczas strzałem w kolano lub jak kto woli aktem głupoty w najczystszej postaci. 

źródło: link

Kto z rozumem choćby za grosz, przestaje szastać pieniędzmi, zaczyna je szanować i trzyma na koncie*. Tak czy inaczej w Polsce stopa zatrudnienia nie jawi się w różowych barwach. Ba! Ma być nawet coraz gorzej. A gdy zarobki maleją lub znikają to o jakiej konsumpcji może być mowa? Z pustego i Salomon nie naleje.

Mogą też pojawić się wydatki rządowe, których zadaniem jest stymulacja rozwoju gospodarczego. Tyle, że wiedząc jak politycy zarządzają budżetem bardziej na miejscu jest zastosowanie słowa symulacja. Tak czy inaczej pojawia się też kwestia źródła pieniędzy przeznaczonych na wydatki rządowe... Odpada.

Można też zwiększyć eksport. I na tym skupiać się próbują gospodarki, z amerykańską w pierwszym rzędzie. Wszystko co dobre szybko się kończy, a więc i szaleńcza konsumpcja również. Stany Zjednoczone jako największy odbiorca produktów chińskich stał się jednocześnie największym ich importerem. Ale kiedy kupuje się produkty od zagranicznych fabryk to jak mają się rozwijać krajowe? Chcąc pobudzić własną gospodarkę poprzez zwiększenie eksportu należy stać się konkurencyjnym i budować własną strukturę przemysłową. Współcześnie czyni się to właśnie przez obniżenie wartości własnej waluty, dzięki czemu zagraniczny konsument może pozwolić sobie na kupno danego towaru w lepszej cenie.

źródło: www.stooq.pl

Przykładowo w 2008 roku dolar wobec złotówki był wyjątkowo tani. Zamawianie wszelkiej maści towarów z USA było atrakcyjne dla wielu Polaków. Kiedy jednak kapitał odpływa z danego kraju to niejako osłabia jego gospodarkę i wzmacnia obcą. Konsument jednak mając do wyboru dwóch producentów tego samego artykułu wybiera z reguły tańszego. Kwestia patriotycznego przepłacania nie wchodzi raczej w rachubę.

Tak więc, chcąc pozyskać kapitał inne kraje również obniżają wartość pieniądza, aby pobudzić własną gospodarkę. I tak wojna walutowa robi się wyścigiem w niszczeniu walut, a może nawet festiwalem destrukcji ekonomicznej. Stopy procentowe lecą w dół dookoła świata, podaż pieniądza rośnie w zastraszającym tempie, spekulanci zacierają ręce... a inflacja po malutku, krok po kroczku...

Kto na tym cierpi najwięcej?

Chiny, które odbierając potężne ilości coraz bardziej śmieciowego dolara nie są tym faktem szczególnie zachwycone. W prawdzie mogłyby same zdewaluować własną walutę, ale póki co ta para walutowa ma stały przelicznik. 

Krótko rzecz ujmując (albowiem sprawa jest wielowątkowa), Chińska Republika Ludowa jest zmuszona do nabywania złota.

Zaraz, zaraz ktoś mógłby rzec... Gdyby Chińczycy wydawali wszystkie swoje dolary na złoto (a dolarów tych mają tyyyyyyle), to popyt byłby tak ogromny, że wywindowałby cenę hen do góry. I rzeczywiście miałoby to miejsce, gdyby informacje o kupowaniu przez ChRL były wszem i wobec ogłoszone. Ale nie są, a sami Chińczycy kupują złoto po kryjomu.

Jak Chiny kupują ukradkiem złoto?

Wykorzystują do tego fundusze majątkowe, które dyskretnie skupują złoto tu i tam. Z racji tego, że nie są one częścią Ludowego Banku Chin to operacje nabycia szlachetnego metalu nie są rejestrowane w księgach banku centralnego. Informacje podawane przez World Gold Council, a więc oficjalne informacje dotyczące zasobów złota poszczególnych państw, odnoszą się do zasobów złota posiadanych przez banki centralne. Tak więc Chiny mogą posiadać ogromne ilości złota, ale póki bank centralny tego kraju nie uwzględni ich w ewidencji to nic nam nie będzie wiadomo o posiadanym przez nich złocie.

O takiej złotej konspiracji Chiny poinformowały w 2009 roku. Co Azjaci jeszcze wykombinowali od tego czasu pokazać może tylko czas.

I tym sposobem zbliżamy się do konkluzji: wzrost ceny złota o 5-10% rocznie nie oznacza jego słabości. Poza tym to wciąż jest wzrost. Sam zaś chiński popyt na złoto nie musi być bezpośrednim i jedynym czynnikiem wpływającym na jego cenę. Co jednak istotne, stała cena metalu w długim terminie pozwala na dłuższą jego akumulację, co może być zdecydowanie na rękę takim graczom jak ChRL. A jak wiadomo jeden taki klient potrafi więcej zdziałać niż 100.000 Kowalskich.

* No chyba, że szaleje inflacja. Wtedy i konto z super lokatą nie koniecznie się opłaca.